niedziela, 14 kwietnia 2013

Bałkański kocioł i żar z nieba - Tour de Europe cz.2

Jako że wkradło się trochę chaosu w moje retrospekcje, to pociągnę chronologicznie wątek wyprawy dookoła Europy. Swoja drogą niektórych rzeczy, np. miejsc noclegowych już na wyrywki nie pamiętam i pewnie przyjdzie mi przypominać sobie trasę śleczac nad mapami ;)

Po Wiedniu ruszyłem dalej w stronę południa. Moim kolejnym celem było chorwackie wybrzeże. Jeszcze dokładnie nie znałem miejsca docelowego, bo bylem umówiony z kolegą Michałem z Ruszowa, który z małżonka Marta udał się na mały miesiąc miodowy ;) Już niedaleko za Wiedniem zaczęły się małe schody - jak tu zaplanować trasę, żeby nie przeciskać się przez Alpy. Rower niepewny, moja kondycja dopiero wzrasta - tak więc zdecydowałem się ominąć góry, kierując się objazdem - przez Wegry. Chciałem jeszcze po drodze zaliczyć jeziorko Neusiedl, ale przez brak mapy wjechałem na drogę z małą przełęczą do Eisenstadt. Droga trochę bardziej górzysta, ale bez przesady. W zasadzie oprócz przekroczenia granicy austiacko-węgierskiej nic się tego dnia wielkiego nie działo, oprócz kręcenia kilometrów. Stopień trudności znacznie zmalał - Alpy przestały niepokoić, a otuchy dodawał lekki tylny wiaterek. Tego dnia rozbiłem się nad małym stawem w pobliżu drogi. Widziałem na horyzoncie nadchodzącą burzę, jednak byłem na tyle zmęczony, że tylko obudziła mnie na moment w nocy, ale nie przekonała do wzmożonej czujności ;) Na dobre obudzili mnie dopiero wędkarze około 6 rano - proponowali nawet winko na drogę - jednak grzecznie podziękowałem.
   Drugiego dnia przejechałem Węgry(...) Jako, że miałem wiatr w plecy i żadnych miejscowości godnych uwagi po drodze, wieczorem znalazłem się na Słowenii, by za parę kilometrów zameldować się w Chorwacji. Wtedy też przeżyłem pierwszy szok kulturowy, jeśli chodzi o ceny - są naprawdę kosmiczne, zwłaszcza jak na tą część Europy. Resztę miłego wieczoru spędziłem na miejskiej plaży Aqua City w Varażdin. Chorwatki za to naprawdę prześliczne. Nockę zaliczyłem w szczerym polu, w pobliżu akwenu wodnego - bezproblemowa.
   Nazajutrz poruszałem się dalej na południe, kierując się znakami na Zagreb. Droga także bez większych trudności, choć górek nie brakowało. Około 14.00 zameldowałem się w stolicy. Miasto przepięknie położone u zbocza gór, niby krajobraz bałkański, ale miasto zachowuje dość europejski, poukładany charakter. Tam też spróbowałem po raz pierwszy Cevapcici z Lepinją. Smaczne grillowane roladki mięsne podawane z lokalnym pieczywem bałkańskim. Uwielbiam od tamtej pory ;) Wyjazd z Zagrzebia w stronę Karlovca nie był łatwy, trudno było znaleźć nieautostradowy wyjazd z miasta i zaliczyłem kilka kilometrów na trzypasmówce. Do Rijeki stąd były 2 drogi : stara trasa krajowa nr. 3, zwana też Loisianą, albo autostrada. Nazwa działała na wyobraźnię - spodziewałem się pięknej skalistej drogi wysokogórskiej i się nie zawiodłem ;) Nocleg znalazłem na ganku niedokończonej budowy, gdzieś za Karlovcem - tym razem wystarczyło schronienie od deszczu i wiatru.
   Kolejnego dnia miałem zmierzyć się z Louisianą (wikipedia) http://en.wikipedia.org/wiki/Louisiana_road_%28Croatia%29
Znałem też już cel tego dnia. Umówiłem się ze znajomymi w niepodal Rijeki, w Kraljevicy. Powidziałem, że postaram się być jak najszybciej, ale realnie powiedziałem godz. 18, choć wydawało mi się, że dojadę szybciej. Niestety góry dały bardzo mocno popalić, w przenośni i dosłownie. Każdy mozolny podjazd, kończył się małym zjazdem i tak cały czas. Do tego bardzo suchy krajobraz, skały, bardzo mało roślinności, biegające jaszczurki i ponad 30 stopni w cieniu. Zapasy wody kończyły się niesamowicie szybko, a napełnić nie było gdzie, bo odległości między wioskami pokonywało się czasem ponad godzinę. Widoki jednak dodawały motywacji do pokonywania kolejnych wniesień.

Jezioro Lokve, wzdłuż którego prowadzi droga krajowa nr.3 (źródło : http://www.mojsmjestaj.hr )
 Zacząłem być coraz słabszy, warunki tego dnia mnie przerosły. Gdyby nie fakt, że umówiłem się z kimś, na bank tej trasy nie przejechałbym w całości. Zawziąłem się jednak i późnym wieczorem, ok. już 19, mając jakieś jeszcze 50m różnicy wysokości do zdobycia, pękł mi łańcuch. Niestety dla mnie było to równoznaczne z prowadzeniem roweru. Chwilę wcześniej przed przerwaniem łańcucha, minął mnie bardzo ciekawy konwój, który 6metrową drogą po górach, wiózł w całości sporą lokomotywę spalinową - widok niecodzienny :) Szczyt zdobyłem więc na piechotę - nagrodą miał być piękny zjazd z poziomu 1000m aż do morza - jednak bez napędu, udało mi się zjechać połowę trasy, a resztę pokonałem w Skodzie Michała. Udało mi się na partyzanta przenocować na kempingu. Nie była to łatwa noc, gdyż na moment w pełnym słońcu ściągnąłem koszulkę w górach. Spiekło mnie na diabelski czerwony kolor i musiałem interweniować kilogramami kremów. Do dziś mam pamiątkę z tamtego dnia w postaci setek piegów w górnej części ramion.
   Ostatni dzień w Chorwacji minął mi na przyjemnym poranku ze znajomymi, którzy potem zawieźli mnie ok. 11 do miasta, abym mógł naprawić rower i kontynuować trasę. Niestety, w Chorwacji, jak w większości krajów południowych, trafiłem na siestę do  godz. 16. Udało mi się na szczęście zostawić rower i bagaże - zyskałem czas na zwiedzenie miasta. Mnóstwo turystów, pełne deptaki, 30-stopni w cieniu - warunki dalej dawały się we znaki. Po 16 mój rower był gotowy, mechanik w sklepie policzył bardzo mało i wyjątkowo przejął się moją dalszą podróżą, konserwując mój rower i regulując już bez dodatkowych kosztów. Nie zdecydowałem się na wymianę tylnej kasety, więc zostałem ostrzeżony, że ząbki mogą nie trybić doskonale. Tak więc popołudniem ruszyłem znowu w stronę granicy słoweńsko-chorwackiej. Oczywiście była na przełęczy - jakieś 900m przewyższenia wspinaczki, znowu w takiej temperaturze. Najpierw miałem plan zdobyć ten szczyt, ale stwierdziłem, że dla poprawy morale, wsiądę sobie na spokojnie w pociąg po godz.18, który wwiezie mnie do ok. 3/4 wysokości. Pociągiem, złożonym z 3 wagonów przedziałowych jechałem ja i konduktor. Nawet nie chciał ode mnie kasy :) Przy wysiadce za to rutynowa kontrola przygraniczna straży granicznej. Dzięki chorwackiemu pociągowi, co wiózł powietrze, nadrobiłem to, co straciłem w mieście. Rozbiłem się małej wiosce już po słoweńskiej stronie. Od tego momentu zacząłęm już planować Lazurowe wybrzeże...

Profile wysokościowe trasy:






czwartek, 11 kwietnia 2013

Nad pięknym modrym Dunajem - Tour de Europe cz.1

   Wakacje 2011. To była chyba najbardziej zwariowana podróż rowerowa. Rok wcześniej, jadąc samemu dookoła Polski rowerem zaplanowałem każdy szczegół wyprawy. Teraz zdecydowałem, że poniesie mnie fantazja :) Na wyprawę nie miałem nawet zbytnio pieniędzy. Zdecydowałem się na trudny krok. Sprzedałem moją ubiegłoroczną kolarkę za połowę ceny zakupu (była już do remontu) a zakupiłem kota w worku za 370zł z Allegro. Zyskałem sprawny rower na wyprawę oraz zostało coś w portfelu. Choć rower na pierwszy rzut oka nie prezentował się okazale, to w ostatecznym rozrachunku dotrwał parę dobrych tysięcy kilometrów, aż znalazł się w stanie śmierci technicznej. W tym zresztą stanie, został mi później ukradziony spod akademika - pozdrawiam złodzieja, tam chyba tylko rama była nie do wymiany ;)
Co do złodziei, niestety z tej wyprawy nie dysponuję zdjęciami z podobnego powodu - szczegóły w późniejszej części TdE.
   Podróż zacząłem od skorzystania z Polskiego Muzeum Kolejnictwa, które swoim zasięgiem obejmuje cały kraj. 7 godzin podróży i (już!) jestem w Międzylesiu. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaspał na poprzedni pociąg, tak więc w Kotlinie Kłodzkiej zastał mnie już późny wieczór. Pierwszy nocleg na dzikusa, bez namiotu na posterunku granicznym - bez historii. Drugi nocleg miałem zaplanowany u czeskiego miłośnika dwóch kółek z Brna, którego poprosiłem o nocleg na WarmShowers.com. Do Brna miałem jakieś 140km - poszło wyjątkowo łatwo. Po drodze odwiedziłem browar Cerna Hora a złą pogodę przeczekałem w bardzo ciekawym miejscu. Przy drodze krajowej nr. 43, bodajże w miejscowości Lipuvka, znajdował się bardzo ładny gminny kompleks sportowy z boiskami, kortami i odkrytym basenem. Zaskakujące było to, że nie był on ogrodzony. Do tego woda ciepła, czysta, ratownik - standard. Okazało się jednak, że był bezpłatny - coś pięknego popluskać się w deszczu w basenie, zamiast moknąć na drodze z TiRami.
   Do Brna dojechałem popołudniu. Wraz z moim hostem i jego amerykańską dziewczyną spacerowaliśmy do późna po mieście. Miasto bardzo ładne, taki trochę mniej zabytkowy Kraków. W pamięci utkwi mi na pewno specyficzny zegar, który jest poświęcony ofiarom wojennym, jednak Czesi mówią na niego "cock clock" - podobny casus jak w Rzeszowie z Wielką... :)

Zdjęcie z www.tripomatic.com

   Po bardzo dobrej gościnie ze strony Martina, wyjechałem rano w stronę Wiednia. Od tego dnia właśnie zaczynał się prawdziwy romantyzm wyprawy i to nie tylko z powodu Wiednia. Nie wiedziałem nawet którędy mam jechać. Błądziłem wzdłuż autostrady - raz z jednej, raz z drugiej strony. W końcu udało mi się dojechać do Austrii, gdzie w lokalnym punkcie informacji dostałem ładną mapkę całego regionu. Droga upłynęła bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że końcówkę trasy, jakieś 25km od Wiednia spędziłem jadąc starym nasypem kolejowym, przerobionym na ścieżkę rowerową. Przedmieścia Wiednia przywitały mnie burzą - straciłem prawie godzinę pod jednym z centrów handlowych. Musiałem już odpuścić tego dnia zwiedzanie, gdyż zbliżał się mrok - a trzeba było jeszcze znaleźć bezpieczne miejsce na namiot w mieście wielkości Warszawy. Czytałem kiedyś o ciekawej wyspie na Dunaju - po prostu Donauinsel. Wąska, mierząca ponad 20km wyspa, dzieli Dunaj na pół i jest sztucznym tworem, zbudowanym w celach przeciwpowodziowych. Pełni rolę rekreacyjną dla miasta. Jest tu paredziesiąt km wyasfaltowanych ścieżek idealnych do biegania, rower czy na rolki. Jest też parę kawiarni, pubów, placów zabaw, mały basen i duuuużo zajętych ławek w parku przez zakochane pary. Jednej z par, to nawet niestety lekko przeszkodziłem w nocy, szukając noclegu ;) 
 Foto z Wikipedii.

Pierwszy pomysł na nocleg w okolicach parku zabaw: daleko od ścieżek, lekko osłonięty teren, trawa. Był też jednak jeden duży minus - miliony insektów. Nie byłem w stanie rozłożyć namiotu, tak cholerstwa atakowały. Poddałem się po 10 minutach. Musiałem zmienić "lokal". Uwagę moją przykuł kontener, stojący samotnie z lekko uchylonymi drzwiczkami. To był strzał w 10-tkę. Kontener był czysty, sporych rozmiarów i czułem się tam bezpiecznie.
   Można by rzec, że znalazłem kwaterę w sercu miasta. Z obu brzegów rzeki dobiegały dźwięki muzyki klubowej, alejkami spacerowali rozweseleni ludzie a Dunajem pływały statki pełne turystów z cicho dobiegającą muzyką Mozarta. Szkoda tylko, że tak piękną chwilę, dzieliłem tylko z moim świeżo zakupionym rowerem z odzysku...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Granica ukraińsko-mołdawska ;)

Dzisiaj krótka anegdota z bardzo ciekawej granicy. Chyba najciekawszej, jaką póki co przekraczałem. Otóż będąc we wrześniu ubiegłego roku na wycieczce rowerowej z ojcem po zachodniej Ukrainie, wpadłem na pomysł zaliczenia pieczątki z Mołdawii. Ot stwierdziłem, że będąc tak blisko, drugi raz podczas tego roku, aż żal nie zobaczyć jak wygląda podobno najbiedniejsze państwo w Europie.
   Aby dojechać miałem do przejechania ok 150km. Zaczęło się źle, bo na ok. 50km poprzez źle zamontowane hamulce rozerwałem tylną oponę. Szczęście w nieszczęściu, że byłem akurat w dość dużym mieście - Kamieńcu Podolskim. Misja okazała się jednak trudna, bo jedyny sklep rowerowy w 80-tys mieście posiadał owszem w sprzedaży rowery trekkingowe, ale już opony tylko do rowerów górskich. Udało się jednak dzięki wysiłkowi sprzedawcy zorganizować używaną oponę, która służyła potem jeszcze dobre 1,5tys. kilometrów ;) Nie sądziłem też, że tak szeroka opona wciśnie się do mojego turystyka. Tak więc jak zwykle mocno spóźniony co do ambitnych planów, wyruszyłem w drogę, minąłem ekspresowo twierdzę w Chocimiu i udałem się przez piękne bukowińskie bezkresy w stronę Mołdawii. Do granicy dojechałem późnym wieczorem.


Wybrałem małe przejście graniczne koło miejscowości Larga. Po stronie ukraińskiej wyjątkowo szybko, choć padło pytanie (któryś raz już słyszane) "A po co tym tam jedziesz? ;)
Idę do pograniczników mołdawskich. Na środku granicy, zresztą którą przekracza chyba kilka osób dziennie, stoi stara Łada w wersji "Pimp my Zaporożec". Z jej wnętrza wydobywa się głośna muzyka z trąbkami jak na Bałkanach. Jest ciekawie :) Mówią, że mnie nie puszczą! Robię duże oczy. Zaczynają wypytywać o cel podróży, a jeden z nich przynosi już flaszkę samogonu. Puszczą mnie, jak wypiję z nimi kielicha. Niezły początek. Po wypiciu okazuje się, że nie Ukraińcy nie dali mi jakiegoś świstku. Wracam do Ukraińców - ci się śmieją, że u Mołdawian jak zwykle impreza. Ale oni chyba też średnio trzeźwi. Wracam do Mołdawii. Nie obyło się bez kolejnego strzału :) Puścili mnie, a Mołdawia wita mnie na dobry wieczór piaszczystą drogą krajową...


niedziela, 7 kwietnia 2013

Szosa Transfogaraska - zamknięty tunel i niedźwiedź

   Kiedy narodził się pomysł przemierzenia rowerem Rumunii, nie wiedziałem czego się po tym kraju spodziewać. Nie chciałem banałów a`la Dracula, Transylwania i Bukareszt. Znajomy przemierzył ten kraj rok przede mną wraz z narzeczoną (obecną żoną), których pozdrawiam, samochodem. Jego wskazówki oczywiście okazały się pomocne, zwłaszcza jedna. Jest on fanem Szosy Transfogaraskiej, podobnie jak Jeremy Clarkson, frontman magazynu Top Gear. Krzyczał on podczas jazdy sportowym autem, że to najlepsza droga na świecie.

Po takiej reklamie, każda z wersji wyprawy zawierała tą trasę jako obowiązek. Budziła u mnie dużą ekscytację i zarazem lęk, bo jeszcze nigdy nie wjeżdżałem rowerem na ponad 1.000m.n.p.m a tutaj czekało pokonanie 2 tysięcy i to od podnóża, gdzie wysokość nie przekraczała 300m. Jak mówi Wikipedia, "Szosa Transfogaraska została zbudowana w latach 19701974 za czasów Nicolae Ceauşescu. Początkowo miała znaczenie militarne. Podczas jej budowy wykorzystano miliardowe sumy pieniędzy i 6 milionów kilogramów dynamitu. 40 budujących ją żołnierzy straciło życie" Obecnie jej znaczenie jest tylko turystyczne i dostępna jest tylko w sezonie letnim, ze względu na zalegający śnieg. My zaplanowaliśmy jej pokonanie na początek czerwca, co jak się okazało było terminem z lekką dozą niepewności.
   W poprzednim wpisie opisywałem historię pewnego skrótu, przez który straciliśmy "pół dnia". Dodatkowo rano, po spędzeniu noclegu w pubie, postanowiłem wymienić oponę, co okazało się misją trudniejszą niż przewidywałem. Nikt w mieście nie znał sklepu rowerowego, więc z pomocą przyszło lokalne targowisko, gdzie nabyłem oponę bardzo wątpliwej jakości - podobno polskiej produkcji ;) Tak więc Medias opuściliśmy dopiero około godz. 11 i wyruszyliśmy dalej w stronę przygody. Tak jak przypuszczaliśmy trasa w większości nie była asfaltowa, jednak droga była przejezdna i przyjemna. Na horyzoncie widzieliśmy już czekające nas wyzwanie. Problemem jednak była coraz późniejsza pora.




Do Cartisoary, u podnóży gór dotarliśmy około 15.30. Przyznam, że byłem przeciwnikiem zaczynania tej trasy tak późno, z racji na konieczność wysokogórskiego noclegu, gdzie widać było zaśnieżone szczyty. Wiele słyszało się też o karpackich wilkach i niedźwiedziach. Optowałem za poczekaniem, nabraniem sił i wystartowaniu nazajutrz wczesnym rankiem. Dudek jednak chciał jechać na żywioł i (na szczęście) uległem.
Trasa zaczęła się niewinnie. W otoczeniu gęstego lasu, pokonywaliśmy kolejne zakręty w tempie, które było zaskoczeniem dla nas obu. Droga miała stałe nachylenie około 5-6% i bardzo liczne zakręty, które ułatwiały motywację. Nie czuć było jeszcze na początku potęgi gór.
   Na poziomie około 1100m stał hotel, przy nim targowisko z pamiątkami - ot taki standard. Od tego punktu stały tablice informujące, że niestety droga dalej jest... zamknięta. Oczywiście duża konsternacja. Widzimy zjeżdżających motocyklistów, którzy mijali nas godzinkę temu. Potwierdzają niestety informację o zamknięciu drogi - zasiewają jednak dużą dawkę nadziei - mówią: jest śnieg, ale rowerem przejedziecie!


 Z tego miejsca widać było już cały najpiękniejszy odcinek trasy i szczyt. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że warunki mogą być ekstremalne, stąd ja wyjątkowo zachowawczy tego dnia, namawiałem współtowarzysza aby tutaj się rozbić lub noc spędzić w hotelu. Zwłaszcza, że nie był przesadnie drogi - chcieli około 100zł za dwójkę w 2 gwiazdkach. Dudek jednak był nieugięty, wyrywał się do drogi i namówił mnie do ruszenia w trasę. Mniej więcej w połowie widać było przyczepę kempingową - tam postanowiliśmy dojechać i się rozbić.


A więc ruszyliśmy dalej. Wysiłek fizyczny przy takich widokach, jeszcze nigdy nie był tak przyjemny. Dodatkowo połączony z lekką niepewnością czy damy radę pokonać śnieg i jednak też z lekką grozą i szacunkiem do gór. Idzie jednak znowu wyjątkowo sprawnie i jeszcze przed zmrokiem meldujemy się przy caravanie.
   W aucie odpoczywała para emerytów francuskich, którzy wybierają sobie różne miejsca w Europie i tam spędzają parę dni racząc się francuskim serem i winem ;). Szczerze, to chciałbym, żebym mógł sobie na takie coś pozwolić na swojej emeryturze. Dodatkowo był też młodszy ornitolog, który przyjechał robić zdjęcia jakiemuś bardzo rzadko spotykanemu ptactwu, ale... wkręcił się bardzo w niedźwiedzie ;) Podobno zrobił zdjęcia małego niedźwiadka dosłownie chwilę przed naszym przybyciem, możliwe nawet, że to my go spłoszyliśmy. Tak czy owak, zawiało lekką grozą, więc cieszyliśmy się, że w nocy będą koło nas jacyś ludzie. Rozbiliśmy namiot obok nich, przy pięknym rwącym potoku z zimną górską wodą, w której Dudek zdołał się wykąpać (szacuneczek!). Francuzi okazali się niezwykle gościnni. Zaprosili na kolację, dość suto zaprawianą winkiem. Po takiej wspinaczce wino szybko zadziałało i można było się kłaść spać bez większego lęku. Zachowaliśmy jednak trochę środków bezpieczeństwa. Większość rzeczy, w tym jedzenie, zostawiliśmy parenaście metrów od namiotu, by nie kusić losu. Bardzo wczesnym rankiem słyszałem nieśmiałe kroki koło namiotu, jednak nie byłem ich do końca pewien czy to sen, czy rzeczywistość. Było bardzo wcześnie rano, ale już zbliżała się pora budzika. Kilka chwil po wspomnianych szmerach postanowiłem jednak sprawdzić sytuację na zewnątrz. Niebezpieczeństwa nie było, ale... na zewnątrz był już francuski ornitolog, który energicznym gestem wołał nas do siebie. Okazało się, że właśnie kilkanaście minut wcześniej zrobił zdjęcia niedźwiedzicy z małymi misiami obok naszego namiotu! Już pal licho tą miłą kolację, ale tego, że mimo obietnicy tego zdjęcia nie dostaliśmy, to Francuzom nie darujemy. Mówi się trudno.
Przynajmniej udało się rano sprawnie wyruszyć w dalszą część przełęczy, tą najbardziej znaną.
   Tutaj podjazd zyskał na intensywności. Wspinaczka była mozolna, a po bokach drogi leżały śnieżne zaspy. Widoki - poezja, tutaj wystarczą foty zamiast tekstu.




Aż w końcu szczyt! 2050m.n.p.m. bez nadludzkiego wysiłku. Udało się. Na szczycie śniegu około metra a tunel... zamknięty! Pierwsze myśli katastroficzne - trzeba będzie zjeżdżać i potem znów podjechać inną przełęcz, stracimy 2 dni i mnóstwo energii - nogi mi się ugięły.

Dudek myślał nawet, żeby w tym śniegu przeprawić się przez szczyty na drugą stronę. Na szczęście jednak tunel można było przekroczyć pieszo/rowerem, gdyż były drzwiczki, uff! W Tunelu w środku ogromne muldy, prowadziło się rowery dość trudno Potem został już tylko zjazd, choć nie tak niesamowity jak od strony północnej. Z racji ładnej prędkości oczywiście zdjęć nie robiliśmy ;)


czwartek, 4 kwietnia 2013

Skrót w Rumunii - czyli optymistyczna mapa niemiecka

Wyprawa rowerowa z Dudkiem do Istambułu Burgas. Trasa od samego początku idzie umiarkowanie dobrze, choć najpierw Dudi walczy z kolanem, później ja z Achillesem. Kontuzje szybko mijają za sprawą magicznych węgierskich maści. Plan realizujemy i po bardzo ciekawych noclegach meldujemy się w Cluj-Napoca po 4 dniach jazdy. Miasto wieczorem w pigułce, obowiązkowe piwo Ciuc i rano w drogę by dojechać do najważniejszej części wyprawy - Szosy Transforgarskiej. Wystartowaliśmy rano. Na dzień dobry niezły podjazd (miasto leży w dolinie) - prawie godzina wspinaczki w deszczu na poziom około 900m. Niezłe przetarcie przed dniem następnym. Później długi zjazd, którego nie ułatwiała ulewa. Dojeżdżamy do Tardy. Tam zmiana pogody, słoneczko, ciepło etc - jest dobrze. Ruszamy w drogę - jedziemy tempem peletonu, średnia chwilami przekracza 30km/h, bo sprzyja lekko wiatr a spory ruch generuje większą wolę jak najszybszego pokonania tego nieprzyjemnego odcinka. Docieramy do Ludus, gdzie wita nas kolejny duży deszcz. Przeczekaliśmy deszcz pijąc radlera w lokalnym pubie. Tam właśnie, przy kufelku powstał bardzo rozsądny, jak mogłoby się wydawać, plan zmiany trasy, by uniknąć szalonych TIR-ów. Zamiast czerwonej drogi krajowej, mieliśmy pojechać przez wioski drogą żółtą i kawalątek białą, możliwe, że nadkładając parę kilometrów - jednak chcieliśmy jechać na większym luzie. Spodziewaliśmy się też, że ten biały (na oko 5km odcinek może być bez asfaltu). Plan wydawał się idealny w swojej prostocie.



   Wyjechaliśmy około południa z Ludus. Tego dnia mieliśmy zaplanowany jeden z trudniejszych odcinków - chcieliśmy przejechać ok 150km w terenie wyżynnym. Cieszyliśmy się, że od rana trasa idzie dobrze i szybko. Aż do skrótu ;) Zaczęło się niewinnie. Droga lokalna była dziurawa, jak polskie drogi gminne po tegorocznej zimie, później krajobraz zmieniał się w coraz większe pustkowie. Widoki były rewelacyjne. Droga była na szerokość maksymalnie jednego auta i absolutny brak aut - rowerowy raj! Mniej więcej w 1/3 odcinka specjalnego, droga zamieniła się w utwardzony szuter z kałużami. Zdziwiło nas to, bo to nadal droga "żółta" ale niespecjalnie zmartwiło. Wioski które mijaliśmy, wyglądały jak skansen połowy ubiegłego wieku - konie, gęsi, brak oznak cywilizacji - myślimy: rewelacja!


   Droga z szutrowej zamienia się w... mimo, że na mapie wszystko się zgadza. Pytamy miejscowych, jak dalsza nawierzchnia. Odpowiadają, że nieprzejezdna. Patrzymy na mapę - nie ma alternatywnej drogi, możemy się co najwyżej wrócić tą samą drogą (legendy mówią, że podobno ktoś w podobnych sytuacjach kiedyś zawrócił). Krótka narada - patrzymy na mapę, szacujemy odległość do "cywilizacji" - około 8km. Objazd zająłby około 50km. Decydujemy, że i tak szybciej będzie, jeżeli poprowadzimy rowery. Jest godzina około 13.30.


   Droga jest nieutwardzona, dodatkowo cały czas pada. Prowadzimy załadowane rowery w mniejszym błocie, po polu obok drogi. Oczywiście nie była to przyjemna wędrówka. Ale i tak mamy w myślach, że jeszcze parę km i będzie wszystko w porządku. Teren, to była dość wysoka wyżyna, z różnicami wzniesień myślę około 350-400m. Bardzo malownicze doliny, bezkresna pustka, rwące potoki - to wszystko brzmi pięknie, gdyby nie to, że ta błotnista droga, powoli zaczęła być mieszanką błota z gliną. Breja przyklejała się do opon, blokując się w błotnikach uniemożliwiała nawet pchanie rowerów. Schemat ten sam - pchanie 20-30 metrów i szukanie kijów na wygarnięcie brei. Droga dodatkowo na złość zupełnie znika - w sensie robi się coraz węższa i mniej widoczna aż w pewnym momencie robi się tylko wąską ścieżką po trawie.
 Nie trzymamy się już ścieżki - idziemy na przestrzał, na orientację po bagnistych pastwiskach w pełnej ulewie. Przed nami szczyt góry, z przebiegającym przez niego linią wysokiego napięcia. Wierzymy, że wspięcie się na niego rozwiąże nasze problemy - że zaraz za nim będzie tylko zjazd w dół do cywilizacji. Nic bardziej mylnego, za nim tylko kolejne szczyty. Patrzymy na naszą kochaną niemiecką mapę (coś się nie zgadza - już dawno coś powinno być na horyzoncie!). Po kolejnych parunastu minutach ciągnięcia dorobku widzimy jakąś wioskę w innym kierunku. To dobra wiadomość, zwłaszcza, że odnaleźliśmy się mniej więcej na mapie, wiedzieliśmy, że damy radę. Niestety zła to taka, że ta wiosko nie była połączona z naszym celem, więc człapiemy dalej. Spotykamy pasterza, który upewnia nas o słuszności kierunku - jego psy nie były naszą obecnością zadowolone. Im bliżej kolejnego szczytu, tym znowu pojawia się zarys określonej drogi - ba, nawet pojawiły się słupki drogowe! (sic!). Niestety ta droga to już więcej gliny, niż błota. 300m do szczytu. Prawie już płacząc z bólu i bezradności, podnoszę rower i biegnę z nim po tym bajorze, żeby triumfalnie krzyknąć do towarzysza wyprawy, że w dolinie widać nasz cel!




 Po asfalcie zapewne byśmy do tej wioski zjechali w mniej niż 5minut. W tej sytuacji nie było dla nas znaczenia, czy idziemy pod górę czy z górki, bo rowery i tak trzeba było nieść. Wpadamy na pomysł, by zjechać po prostu na skróty zboczem góry. Misja hard, zwłaszcza z moim rowerem o bardziej szosowej niż terenowej sylwetce. Jedziemy w dół po jakichś nieużytkach - trawa ma około metra wysokości, widzimy prawie tyle co nic, ale jedziemy - i to dużo sprawniej niż w ostatnich paru godzinach. Pole się kończy, jedziemy w dół na przestrzał przez jakieś lasy - czuje sporą adrenalinę przy takim downhillowym zjeździe, przy moich szosowych i mocno już zużytych hamulcach. Jesteśmy na dole, szczęśliwi.
   Jest godzina 19:00, dawno nie czułem takiej ulgi. Na 1km kamienistej drogi od razu zastrajkować postanowiła po raz kolejny dętka. Stół Durczoka przy naszych rowerach to ideał czystości - ważą chyba z 10kg więcej, oklejone błotem i gliną. Dojeżdżamy do Tarnaveni - postindustrialne miasto wygląda jak Prypeć!

Pracownik stacji benzynowej udostępnia nam bezpłatnie wąż ogrodowy z wodą pod sporym ciśnieniem - zbawienie! Ok. 21.00 jesteśmy bardzo daleko od celu, ale mimo wszystko szczęśliwi, że "będzie co wnukom opowiadać" :) Żeby trochę nadgonić ruszamy dalej w trasę w nocy. Niestety nie mam szczęścia z dętką - nie chcę jest też zmieniać w środku nocy na ruchliwej drodze, więc pompuję co parenaście minut. Dudek zadziwiony, co ja mam z tymi oponami (wtedy było chyba 4:0 dla mnie w przebiciach :) Ok. 23 szukamy pomału noclegu - znajdujemy jeden opuszczony dom, albo nawet i opuszczony hotel. Stan jednak katastrofalny i na dodatek w środku przestraszony bezdomny piesek. Rezygnujemy i jedziemy dalej aż do Medias. Tam znajdujemy chyba pierwszy udany squat w mieście - pub, który miał na górze taras, najwidoczniej służący tylko za magazynek. Nie było wygodnie, ale kto by po takim dniu się tym martwił...To tylko jeden dzień podróży, a wrażeń jak na niejedną wyprawę.

Nasz "skrót" z Bichis (fajna nazwa :)) do Tarnaveni

środa, 3 kwietnia 2013

Logistyka bezdomności - Czyli jak przeżyć za 3euro dziennie na wyprawie rowerowej

Tak jak pisałem wcześniej, chciałbym, żeby blog miał luźną formułę, z częstymi retrospekcjami oraz innymi śmiesznymi lub bardziej poważniejszymi historiami. Mówi się, że podróż, to jedyna rzecz, którą można kupić i nie traci ona na wartości. Co zrobić jednak kiedy nadal chcemy konsumować, a nie posiadamy gotówki? Chciałbym w skrócie przedstawić parę aspektów mojej "logistyki bezdomności". 
Kiedy po raz pierwszy wyjechałem na wyprawę z prawdziwego zdarzenia (wtedy dookoła Polski) - zaplanowałem każdy kilometr, każdy profil wysokościowy oraz nocleg. Wydawało mi się to wtedy jedyną słuszną i bezpieczną opcją, gdzie całą uwagę mogę poświęcić na jeździe. Początkowo, przez parę dni trzymałem się stricte planu. Potem zaczęły się schody - załamanie pogody w Tatrach, awarie roweru, spadek morale etc. Zacząłem bookować schroniska na chwilę przed przyjazdem, co znacznie uprzyjemniło mi wyprawę - poczułem większą niezależność i swobodę. Później zacząłem zmieniać trasę, także znienacka, co także dodało bluesa ;)
. Co jednak zrobić, kiedy jesteśmy poza granicami (zwłaszcza zachodnimi), bez większej gotówki i chcemy planować sen spontanicznie? Odpowiedź nasuwa się prosta : namiot! Nauczyłem się jednak, że to ostateczność. Po całodniowej podróży, zmęczeniu, nie ma wielu rzeczy bardziej demotywujących, niż rozkładanie namiotu - zwłaszcza w perspektywie nocnych opadów albo silnego wiatru. Podobnie rano - świadomość pakowania się, składania namiotu rozleniwia do dłuższego snu. Zostaje więc... squating. Mi zazwyczaj wystarczy każde miejsce osłonięte od wiatru i deszczu, co już w zupełności wystarczy do spokojnego snu. Lenistwo, połączone z oszczędnością i lekką dozą dodatkowej adrenaliny. Oczywiście bardzo rzadko squatuję w miastach, bo trafiłbym pewnie na "niezależne centrum kultury alternatywnej"

Kiedy się ściemnia, po prostu rozglądam się za noclegiem. Kilka przykładów i ulubionych miejsc

1) Nieistniejące granice w strefie Schengen. W większości przypadków budynki są opuszczone, a jeżeli toczy się jakieś życie, to raczej w formie ograniczonej. Sprawdziłem już parokrotnie, w tym nawet całkiem niedawno na granicy francusko-belgijskiej.
2) Domki dla dzieci na placach zabaw. Bardzo popularne szczególnie w Niemczech i krajach Beneluxu. Często bardzo małe i niskie, ale zazwyczaj te 2m długości chociaż mają
3) Dworzec kolejowy. Raczej ostateczność i oczywiście nie dotyczy większych miejscowości. Ma raczej zastosowanie w krajach wschodnich - często stacjonuje tam dróżnik/zawiadowca, wystarczy poprosić.
4) Domki ogrodowe przy marketach budowlanych. Baaaaardzo popularne za Zachodzie, jednak nie zawsze otwarte. Podczas jednego z noclegów podczas ubiegłorocznej wyprawy przez Holandię, zorganizowałem sobie też grubą rolkę wełny izolacyjnej. Tak się dobrze spało, że obudzili mnie pracownicy marketu o 8 rano... kawą ;)
5) Niedokończone budowy, zwłaszcza takie, które sugerują bankructwo właściciela. Nie trzeba się wtedy bać żadnych psów, ochroniarzy, alarmów - ale trzeba bardziej zwrócić uwagę na stan techniczny budynku.

Wiem, że brzmi niebezpiecznie - ale uważam, że mimo wszystko to bezpieczniejsze niż namiot, bo mam dużo większe pole widzenia, oraz także mogę bardzo szybko się ewakuować w razie niepewności - choć jeszcze się to nie zdarzyło. Mam plan robić teraz zawsze pamiątkę (fotkę) po takich "włamaniach" ;)

Parę fotek

Ianca (Rumunia) - Wygląda to na jakiś kiosk podczas festynu lub coś podobnego. W głównym parku obok sceny.

Rugia (Niemcy) - Po lewej zatoka, jachty, morze a tutaj bardzo ładny 2-os domek :)


  
Bray-Dunes (Francja) granica BEL-FRA. Stacja przeszła na tryb samoobsługowy, budynek służył pewnie za stary magazyn jednego z także zamkniętych sklepów z ćmikami. Gdyby nie przymrozki w nocy to budynek idealny, w którym nawet działało gniazdko elektryczne - przyjemność obejrzenia filmu na sen, bezcenna :)

Szkoda, że wielu niesamowitych miejscówek nie sfotografowałem, ale obiecuję poprawę!


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Pierwszy

Jako, że to pierwszy post, przydałby się jakiś wstęp. Jednak fakt, że nigdy nie wiedziałem jak to ugryźć, to może lepiej przejdę do meritum. Będę tu wrzucał krótkie relacje i foty z podróży (głównie rowerowych), także retrospektywne.

A więc.
#1 31.03.2013 - Trasa rowerowa Terneuzen - Gent - Ooudenarde - Gent - Terneuzen ok 155km

Dlaczego taka trasa? W Ooudenarde był wyścig kolarski Tour de Flanders, belgijski klasyk ze światową czołówką szprycerów kolarzy. Nie nastawiałem się na jakieś konkretne odcinki - chciałem bardziej zobaczyć finisz oraz ogarnięcie tego wszystkiego od strony logistycznej w miasteczku, które od paru dobrych dni tym wyścigiem żyło.

Pierwsze kilkanaście km trochę "na czuja", nie sprawdzałem konkretnie trasy - trzymałem się oznaczeń, jakich w Holandii pełno. Po dojechaniu do kanału (swoją drogą przeogromny), jechałem już wzdłuż jego brzegu, aż do Gent. Początek trasy mimo sprzyjającego wiatru, zaskakująco wolny - nie przekraczałem raczej 20km/h.

Po Gent, jak i po całej Belgii nie spodziewałem się niczego niesamowitego. Oczywiście jak często bywa w takich sytuacjach, Belgia, a właściwie to Flandria zaskoczyła mnie in plus w paru dziedzinach.
1) Niesamowita infrastruktura rowerowa - do rowerów szosowych zdecydowanie lepsza niż w Holandii! Wydzielone pasy asfaltowe po obu stronach jezdni, mało utrudnień, świateł etc.
2) Gent, jako bardzo klimatyczne i malownicze miasteczko
3) Wydaję się, że widać więcej życia i spontaniczności wśród mieszkańców niż w południowej części Holandii. Na ulicach były całe tabuny ludzi, także w strojach ludowych
4) Duża ilość małej gastronomii i Nachtwinkel (sklepów nocnych) - od razu czuć studencki klimat ;)

Parę fot z Gent (pierwsza fota z powrotu, przy znacznie lepszej pogodzie). Niestety jakość nie powala, foty z 3-letniej komórki Sony-Ericsson.



Przy wyjeździe z Gent była godzina ok. 13:30 i musiałem podjąć ważną decyzję, czy próbuję zdążyć na wyścig czy rezygnuję. Jako, że poddawać się nie lubię, mimo słabego czasu i bólu w prawy kolanie ruszyłem dalej. Upór został wynagrodzony, bo łatwo znalazłem ładną ścieżkę rowerową, wzdłuż rzeki aż do samego Ooudenarde. Miasto w promieniu ponad 1km od centrum jakby opuszczone - cisza, spokój, dziwna aż pustka. Gdy dojechałem bliżej mety wiedziałem dlaczego. Całe miasto żyło tym wydarzeniem. Wszędzie rozdawane małe flagi Flandrii oraz łapki sponsora. Pełno ludzi w ogródkach piwnych przy telebimach. Miałem szczęście, do mety zawodnicy mieli jeszcze niecałą godzinę. Żałuję tylko, że nie dysponowałem gotówką (pojechałem z 0,30E w portfelu:), bo sprzedawano ładne ciuchy kolarskie w cenach bardzo outletowych (od 15E za komplet - pełna rozmiarówka). Przynajmniej będę miał motywację, aby wybrać się na jeszcze jakieś flandryjskie ścigania ;)

Co do wyścigu, wygrał Cancellara przed faworytem Saganem. Foto zapożyczone z peleton.pl ;)


W okolicach mety dobre parę tysięcy ludzi. Domyślam się, że miejsc w hotelach nie starczyło. Czuć było atmosferę kolarskiego święta. Przynajmniej się nie czułem jak odmieniec na rowerze ;)



Ok 17:30 ruszyłem w drogę powrotną. Jako, że czekała mnie długa trasa, skróciłem sobie drogę krajówka. Był to strzał w "10" - bo mimo, że droga dwupasmowa, miała wydzielone ładne pasy rowerowe. Do Gent praktycznie doleciałem, mimo coraz gorszego stanu kolana. Zwłaszcza, że lekko uspokoił się wiatr i wyszło słoneczko. Późnym wieczorem, wzdłuż kanału dotarłem do Terneuzen