Po Wiedniu ruszyłem dalej w stronę południa. Moim kolejnym celem było chorwackie wybrzeże. Jeszcze dokładnie nie znałem miejsca docelowego, bo bylem umówiony z kolegą Michałem z Ruszowa, który z małżonka Marta udał się na mały miesiąc miodowy ;) Już niedaleko za Wiedniem zaczęły się małe schody - jak tu zaplanować trasę, żeby nie przeciskać się przez Alpy. Rower niepewny, moja kondycja dopiero wzrasta - tak więc zdecydowałem się ominąć góry, kierując się objazdem - przez Wegry. Chciałem jeszcze po drodze zaliczyć jeziorko Neusiedl, ale przez brak mapy wjechałem na drogę z małą przełęczą do Eisenstadt. Droga trochę bardziej górzysta, ale bez przesady. W zasadzie oprócz przekroczenia granicy austiacko-węgierskiej nic się tego dnia wielkiego nie działo, oprócz kręcenia kilometrów. Stopień trudności znacznie zmalał - Alpy przestały niepokoić, a otuchy dodawał lekki tylny wiaterek. Tego dnia rozbiłem się nad małym stawem w pobliżu drogi. Widziałem na horyzoncie nadchodzącą burzę, jednak byłem na tyle zmęczony, że tylko obudziła mnie na moment w nocy, ale nie przekonała do wzmożonej czujności ;) Na dobre obudzili mnie dopiero wędkarze około 6 rano - proponowali nawet winko na drogę - jednak grzecznie podziękowałem.
Drugiego dnia przejechałem Węgry(...) Jako, że miałem wiatr w plecy i żadnych miejscowości godnych uwagi po drodze, wieczorem znalazłem się na Słowenii, by za parę kilometrów zameldować się w Chorwacji. Wtedy też przeżyłem pierwszy szok kulturowy, jeśli chodzi o ceny - są naprawdę kosmiczne, zwłaszcza jak na tą część Europy. Resztę miłego wieczoru spędziłem na miejskiej plaży Aqua City w Varażdin. Chorwatki za to naprawdę prześliczne. Nockę zaliczyłem w szczerym polu, w pobliżu akwenu wodnego - bezproblemowa.
Nazajutrz poruszałem się dalej na południe, kierując się znakami na Zagreb. Droga także bez większych trudności, choć górek nie brakowało. Około 14.00 zameldowałem się w stolicy. Miasto przepięknie położone u zbocza gór, niby krajobraz bałkański, ale miasto zachowuje dość europejski, poukładany charakter. Tam też spróbowałem po raz pierwszy Cevapcici z Lepinją. Smaczne grillowane roladki mięsne podawane z lokalnym pieczywem bałkańskim. Uwielbiam od tamtej pory ;) Wyjazd z Zagrzebia w stronę Karlovca nie był łatwy, trudno było znaleźć nieautostradowy wyjazd z miasta i zaliczyłem kilka kilometrów na trzypasmówce. Do Rijeki stąd były 2 drogi : stara trasa krajowa nr. 3, zwana też Loisianą, albo autostrada. Nazwa działała na wyobraźnię - spodziewałem się pięknej skalistej drogi wysokogórskiej i się nie zawiodłem ;) Nocleg znalazłem na ganku niedokończonej budowy, gdzieś za Karlovcem - tym razem wystarczyło schronienie od deszczu i wiatru.
Kolejnego dnia miałem zmierzyć się z Louisianą (wikipedia) http://en.wikipedia.org/wiki/Louisiana_road_%28Croatia%29
Znałem też już cel tego dnia. Umówiłem się ze znajomymi w niepodal Rijeki, w Kraljevicy. Powidziałem, że postaram się być jak najszybciej, ale realnie powiedziałem godz. 18, choć wydawało mi się, że dojadę szybciej. Niestety góry dały bardzo mocno popalić, w przenośni i dosłownie. Każdy mozolny podjazd, kończył się małym zjazdem i tak cały czas. Do tego bardzo suchy krajobraz, skały, bardzo mało roślinności, biegające jaszczurki i ponad 30 stopni w cieniu. Zapasy wody kończyły się niesamowicie szybko, a napełnić nie było gdzie, bo odległości między wioskami pokonywało się czasem ponad godzinę. Widoki jednak dodawały motywacji do pokonywania kolejnych wniesień.
Jezioro Lokve, wzdłuż którego prowadzi droga krajowa nr.3 (źródło : http://www.mojsmjestaj.hr )
Zacząłem być coraz słabszy, warunki tego dnia mnie przerosły. Gdyby nie fakt, że umówiłem się z kimś, na bank tej trasy nie przejechałbym w całości. Zawziąłem się jednak i późnym wieczorem, ok. już 19, mając jakieś jeszcze 50m różnicy wysokości do zdobycia, pękł mi łańcuch. Niestety dla mnie było to równoznaczne z prowadzeniem roweru. Chwilę wcześniej przed przerwaniem łańcucha, minął mnie bardzo ciekawy konwój, który 6metrową drogą po górach, wiózł w całości sporą lokomotywę spalinową - widok niecodzienny :) Szczyt zdobyłem więc na piechotę - nagrodą miał być piękny zjazd z poziomu 1000m aż do morza - jednak bez napędu, udało mi się zjechać połowę trasy, a resztę pokonałem w Skodzie Michała. Udało mi się na partyzanta przenocować na kempingu. Nie była to łatwa noc, gdyż na moment w pełnym słońcu ściągnąłem koszulkę w górach. Spiekło mnie na diabelski czerwony kolor i musiałem interweniować kilogramami kremów. Do dziś mam pamiątkę z tamtego dnia w postaci setek piegów w górnej części ramion.Ostatni dzień w Chorwacji minął mi na przyjemnym poranku ze znajomymi, którzy potem zawieźli mnie ok. 11 do miasta, abym mógł naprawić rower i kontynuować trasę. Niestety, w Chorwacji, jak w większości krajów południowych, trafiłem na siestę do godz. 16. Udało mi się na szczęście zostawić rower i bagaże - zyskałem czas na zwiedzenie miasta. Mnóstwo turystów, pełne deptaki, 30-stopni w cieniu - warunki dalej dawały się we znaki. Po 16 mój rower był gotowy, mechanik w sklepie policzył bardzo mało i wyjątkowo przejął się moją dalszą podróżą, konserwując mój rower i regulując już bez dodatkowych kosztów. Nie zdecydowałem się na wymianę tylnej kasety, więc zostałem ostrzeżony, że ząbki mogą nie trybić doskonale. Tak więc popołudniem ruszyłem znowu w stronę granicy słoweńsko-chorwackiej. Oczywiście była na przełęczy - jakieś 900m przewyższenia wspinaczki, znowu w takiej temperaturze. Najpierw miałem plan zdobyć ten szczyt, ale stwierdziłem, że dla poprawy morale, wsiądę sobie na spokojnie w pociąg po godz.18, który wwiezie mnie do ok. 3/4 wysokości. Pociągiem, złożonym z 3 wagonów przedziałowych jechałem ja i konduktor. Nawet nie chciał ode mnie kasy :) Przy wysiadce za to rutynowa kontrola przygraniczna straży granicznej. Dzięki chorwackiemu pociągowi, co wiózł powietrze, nadrobiłem to, co straciłem w mieście. Rozbiłem się małej wiosce już po słoweńskiej stronie. Od tego momentu zacząłęm już planować Lazurowe wybrzeże...
Profile wysokościowe trasy: