Wakacje 2011. To była chyba najbardziej zwariowana podróż rowerowa. Rok wcześniej, jadąc samemu dookoła Polski rowerem zaplanowałem każdy szczegół wyprawy. Teraz zdecydowałem, że poniesie mnie fantazja :) Na wyprawę nie miałem nawet zbytnio pieniędzy. Zdecydowałem się na trudny krok. Sprzedałem moją ubiegłoroczną kolarkę za połowę ceny zakupu (była już do remontu) a zakupiłem kota w worku za 370zł z Allegro. Zyskałem sprawny rower na wyprawę oraz zostało coś w portfelu. Choć rower na pierwszy rzut oka nie prezentował się okazale, to w ostatecznym rozrachunku dotrwał parę dobrych tysięcy kilometrów, aż znalazł się w stanie śmierci technicznej. W tym zresztą stanie, został mi później ukradziony spod akademika - pozdrawiam złodzieja, tam chyba tylko rama była nie do wymiany ;)
Co do złodziei, niestety z tej wyprawy nie dysponuję zdjęciami z podobnego powodu - szczegóły w późniejszej części TdE.
Podróż zacząłem od skorzystania z Polskiego Muzeum Kolejnictwa, które swoim zasięgiem obejmuje cały kraj. 7 godzin podróży i (już!) jestem w Międzylesiu. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaspał na poprzedni pociąg, tak więc w Kotlinie Kłodzkiej zastał mnie już późny wieczór. Pierwszy nocleg na dzikusa, bez namiotu na posterunku granicznym - bez historii. Drugi nocleg miałem zaplanowany u czeskiego miłośnika dwóch kółek z Brna, którego poprosiłem o nocleg na WarmShowers.com. Do Brna miałem jakieś 140km - poszło wyjątkowo łatwo. Po drodze odwiedziłem browar Cerna Hora a złą pogodę przeczekałem w bardzo ciekawym miejscu. Przy drodze krajowej nr. 43, bodajże w miejscowości Lipuvka, znajdował się bardzo ładny gminny kompleks sportowy z boiskami, kortami i odkrytym basenem. Zaskakujące było to, że nie był on ogrodzony. Do tego woda ciepła, czysta, ratownik - standard. Okazało się jednak, że był bezpłatny - coś pięknego popluskać się w deszczu w basenie, zamiast moknąć na drodze z TiRami.
Do Brna dojechałem popołudniu. Wraz z moim hostem i jego amerykańską dziewczyną spacerowaliśmy do późna po mieście. Miasto bardzo ładne, taki trochę mniej zabytkowy Kraków. W pamięci utkwi mi na pewno specyficzny zegar, który jest poświęcony ofiarom wojennym, jednak Czesi mówią na niego "cock clock" - podobny casus jak w Rzeszowie z Wielką... :)
Zdjęcie z www.tripomatic.com
Po bardzo dobrej gościnie ze strony Martina, wyjechałem rano w stronę Wiednia. Od tego dnia właśnie zaczynał się prawdziwy romantyzm wyprawy i to nie tylko z powodu Wiednia. Nie wiedziałem nawet którędy mam jechać. Błądziłem wzdłuż autostrady - raz z jednej, raz z drugiej strony. W końcu udało mi się dojechać do Austrii, gdzie w lokalnym punkcie informacji dostałem ładną mapkę całego regionu. Droga upłynęła bardzo przyjemnie, zwłaszcza, że końcówkę trasy, jakieś 25km od Wiednia spędziłem jadąc starym nasypem kolejowym, przerobionym na ścieżkę rowerową. Przedmieścia Wiednia przywitały mnie burzą - straciłem prawie godzinę pod jednym z centrów handlowych. Musiałem już odpuścić tego dnia zwiedzanie, gdyż zbliżał się mrok - a trzeba było jeszcze znaleźć bezpieczne miejsce na namiot w mieście wielkości Warszawy. Czytałem kiedyś o ciekawej wyspie na Dunaju - po prostu Donauinsel. Wąska, mierząca ponad 20km wyspa, dzieli Dunaj na pół i jest sztucznym tworem, zbudowanym w celach przeciwpowodziowych. Pełni rolę rekreacyjną dla miasta. Jest tu paredziesiąt km wyasfaltowanych ścieżek idealnych do biegania, rower czy na rolki. Jest też parę kawiarni, pubów, placów zabaw, mały basen i duuuużo zajętych ławek w parku przez zakochane pary. Jednej z par, to nawet niestety lekko przeszkodziłem w nocy, szukając noclegu ;)
Foto z Wikipedii.
Pierwszy pomysł na nocleg w okolicach parku zabaw: daleko od ścieżek, lekko osłonięty teren, trawa. Był też jednak jeden duży minus - miliony insektów. Nie byłem w stanie rozłożyć namiotu, tak cholerstwa atakowały. Poddałem się po 10 minutach. Musiałem zmienić "lokal". Uwagę moją przykuł kontener, stojący samotnie z lekko uchylonymi drzwiczkami. To był strzał w 10-tkę. Kontener był czysty, sporych rozmiarów i czułem się tam bezpiecznie.
Można by rzec, że znalazłem kwaterę w sercu miasta. Z obu brzegów rzeki dobiegały dźwięki muzyki klubowej, alejkami spacerowali rozweseleni ludzie a Dunajem pływały statki pełne turystów z cicho dobiegającą muzyką Mozarta. Szkoda tylko, że tak piękną chwilę, dzieliłem tylko z moim świeżo zakupionym rowerem z odzysku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz