Wyjechaliśmy około południa z Ludus. Tego dnia mieliśmy zaplanowany jeden z trudniejszych odcinków - chcieliśmy przejechać ok 150km w terenie wyżynnym. Cieszyliśmy się, że od rana trasa idzie dobrze i szybko. Aż do skrótu ;) Zaczęło się niewinnie. Droga lokalna była dziurawa, jak polskie drogi gminne po tegorocznej zimie, później krajobraz zmieniał się w coraz większe pustkowie. Widoki były rewelacyjne. Droga była na szerokość maksymalnie jednego auta i absolutny brak aut - rowerowy raj! Mniej więcej w 1/3 odcinka specjalnego, droga zamieniła się w utwardzony szuter z kałużami. Zdziwiło nas to, bo to nadal droga "żółta" ale niespecjalnie zmartwiło. Wioski które mijaliśmy, wyglądały jak skansen połowy ubiegłego wieku - konie, gęsi, brak oznak cywilizacji - myślimy: rewelacja!
Droga z szutrowej zamienia się w... mimo, że na mapie wszystko się zgadza. Pytamy miejscowych, jak dalsza nawierzchnia. Odpowiadają, że nieprzejezdna. Patrzymy na mapę - nie ma alternatywnej drogi, możemy się co najwyżej wrócić tą samą drogą (legendy mówią, że podobno ktoś w podobnych sytuacjach kiedyś zawrócił). Krótka narada - patrzymy na mapę, szacujemy odległość do "cywilizacji" - około 8km. Objazd zająłby około 50km. Decydujemy, że i tak szybciej będzie, jeżeli poprowadzimy rowery. Jest godzina około 13.30.
Droga jest nieutwardzona, dodatkowo cały czas pada. Prowadzimy załadowane rowery w mniejszym błocie, po polu obok drogi. Oczywiście nie była to przyjemna wędrówka. Ale i tak mamy w myślach, że jeszcze parę km i będzie wszystko w porządku. Teren, to była dość wysoka wyżyna, z różnicami wzniesień myślę około 350-400m. Bardzo malownicze doliny, bezkresna pustka, rwące potoki - to wszystko brzmi pięknie, gdyby nie to, że ta błotnista droga, powoli zaczęła być mieszanką błota z gliną. Breja przyklejała się do opon, blokując się w błotnikach uniemożliwiała nawet pchanie rowerów. Schemat ten sam - pchanie 20-30 metrów i szukanie kijów na wygarnięcie brei. Droga dodatkowo na złość zupełnie znika - w sensie robi się coraz węższa i mniej widoczna aż w pewnym momencie robi się tylko wąską ścieżką po trawie.
Nie trzymamy się już ścieżki - idziemy na przestrzał, na orientację po bagnistych pastwiskach w pełnej ulewie. Przed nami szczyt góry, z przebiegającym przez niego linią wysokiego napięcia. Wierzymy, że wspięcie się na niego rozwiąże nasze problemy - że zaraz za nim będzie tylko zjazd w dół do cywilizacji. Nic bardziej mylnego, za nim tylko kolejne szczyty. Patrzymy na naszą kochaną niemiecką mapę (coś się nie zgadza - już dawno coś powinno być na horyzoncie!). Po kolejnych parunastu minutach ciągnięcia dorobku widzimy jakąś wioskę w innym kierunku. To dobra wiadomość, zwłaszcza, że odnaleźliśmy się mniej więcej na mapie, wiedzieliśmy, że damy radę. Niestety zła to taka, że ta wiosko nie była połączona z naszym celem, więc człapiemy dalej. Spotykamy pasterza, który upewnia nas o słuszności kierunku - jego psy nie były naszą obecnością zadowolone. Im bliżej kolejnego szczytu, tym znowu pojawia się zarys określonej drogi - ba, nawet pojawiły się słupki drogowe! (sic!). Niestety ta droga to już więcej gliny, niż błota. 300m do szczytu. Prawie już płacząc z bólu i bezradności, podnoszę rower i biegnę z nim po tym bajorze, żeby triumfalnie krzyknąć do towarzysza wyprawy, że w dolinie widać nasz cel!
Po asfalcie zapewne byśmy do tej wioski zjechali w mniej niż 5minut. W tej sytuacji nie było dla nas znaczenia, czy idziemy pod górę czy z górki, bo rowery i tak trzeba było nieść. Wpadamy na pomysł, by zjechać po prostu na skróty zboczem góry. Misja hard, zwłaszcza z moim rowerem o bardziej szosowej niż terenowej sylwetce. Jedziemy w dół po jakichś nieużytkach - trawa ma około metra wysokości, widzimy prawie tyle co nic, ale jedziemy - i to dużo sprawniej niż w ostatnich paru godzinach. Pole się kończy, jedziemy w dół na przestrzał przez jakieś lasy - czuje sporą adrenalinę przy takim downhillowym zjeździe, przy moich szosowych i mocno już zużytych hamulcach. Jesteśmy na dole, szczęśliwi.
Jest godzina 19:00, dawno nie czułem takiej ulgi. Na 1km kamienistej drogi od razu zastrajkować postanowiła po raz kolejny dętka. Stół Durczoka przy naszych rowerach to ideał czystości - ważą chyba z 10kg więcej, oklejone błotem i gliną. Dojeżdżamy do Tarnaveni - postindustrialne miasto wygląda jak Prypeć!
Pracownik stacji benzynowej udostępnia nam bezpłatnie wąż ogrodowy z wodą pod sporym ciśnieniem - zbawienie! Ok. 21.00 jesteśmy bardzo daleko od celu, ale mimo wszystko szczęśliwi, że "będzie co wnukom opowiadać" :) Żeby trochę nadgonić ruszamy dalej w trasę w nocy. Niestety nie mam szczęścia z dętką - nie chcę jest też zmieniać w środku nocy na ruchliwej drodze, więc pompuję co parenaście minut. Dudek zadziwiony, co ja mam z tymi oponami (wtedy było chyba 4:0 dla mnie w przebiciach :) Ok. 23 szukamy pomału noclegu - znajdujemy jeden opuszczony dom, albo nawet i opuszczony hotel. Stan jednak katastrofalny i na dodatek w środku przestraszony bezdomny piesek. Rezygnujemy i jedziemy dalej aż do Medias. Tam znajdujemy chyba pierwszy udany squat w mieście - pub, który miał na górze taras, najwidoczniej służący tylko za magazynek. Nie było wygodnie, ale kto by po takim dniu się tym martwił...To tylko jeden dzień podróży, a wrażeń jak na niejedną wyprawę.
Nasz "skrót" z Bichis (fajna nazwa :)) do Tarnaveni
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz